wtorek, 25 grudnia 2012

Co ja sobie za to kupię? Waciki?



Problem wydaje się trywialny, ale taki nie jest. Kiedy po pewnym czasie skończyły się moje drogocenne zapasy zaprzyjaźnonych i niezbędnych do życia, a także niesamowicie wydajnych okrągłych wacików udałam się na poszukiwania tego podstawowego produktu higienicznego. Kolejny raz przekonałam się, że otwartość przydaje się także w takiej sytuacji i nie należy nigdy zapominać o haśle: “porzuć wszystko to, co znałeś do tej pory”. Jakiekolwiek zakupy stają się wyzwaniem i na początku mojego pobytu trwały całe wieki. Niestety większość rzeczy należy wziąć do ręki i:
  • przeczytać opis – to dogodna sytuacja, jeśli znajdziemy coś w zrozumiałym dla nas narzeczu,
  • obadać zawartość organoleptycznie – jeśli chodzi o kosmetyki jesteśmy szczęśliwie otoczeni masą testerów od wszystkiego, gorzej jest czasem z jedzeniem,
  • poprosić obsługę o pomoc – Tajwańczykom nie wypada niczego odmawiać, co najwyżej z rozbrajającym uśmiechem będą  mówili, że nie mówią po angielsku, ale wyciągną spod ziemi kogoś kto mówi, nawet angażując innego klienta w całość operacji.

Można jednak zostać pozytywnie zaskoczonym jakością nowych nabytków. Bohaterem dzisiejszego odcinka są więc “facial puffs”, czyli odpowiednik wcześniej wspomnianych wacików. Pominięte, przeoczone na sklepowej półce, a przecież takie oczywiste. Ładne, delikatne, w 100% spełniające swoje zadanie, bez zostawiania pyłków, bez rozwarstwiania. Wynalazek ułatwiający życie.
Nic nie jest takie, jak mogłoby się wydawać...

Owoce

Stragany z owocami rozkładają się na ulicach dość często. Akurat obok naszego domu jest dość spore stoisko.

Od góry, prawoskrętnie:
  • szaron (hurma, kaki) - do dostania w Polsce, bardzo słodki i soczysty, o konsystencji dojrzałego miąższu melona
  • papaja - dyniowaty owoc o maślanym, dyniowatosłodkim smaku. Niespecjalnie mi smakowała, ale Ewelina twierdzi, że to już nie sezon na papaje i jadła lepsze.
  • ananas w kawałkach, bardzo słodki i soczysty
  • pomarańcza  - niewyględna, ale bardzo soczysta
  • jabłko cukrowe (sugar apple) - twardy owoc o lekko drewnianym, żywicznym zapachu i smaku. Słodkawy i smaczny, ale nie żebyśmy się szczególnie objadali.
  • czapetka samarangijska (wax apple) - pyszny owoc o delikatnym smaku jabłka, o podobnej strukturze, ale mniej zwarty; chrupiący, soczysty, lekko kwaskowaty
  • pitaja (dragon fruit) - słodkawa, dość wodnista, bardzo miękka, trochę kojarząca się z opuncją (pitaja to również owoc kaktusa). Sok z czerwonej pitai plami podobnie do soku z buraka, więc uwaga! ;) Jest jeszcze odmiana z białym wnętrzem, podobno słodsza.
Często oprócz straganów są stoiska robiące soki ze świeżych owoców. W chłodni stoją kubeczki z różnymi mieszankami owocowych kawałków, można wybrać jeden z nich i po chwili dostaje się koktajl.
Papaja

Pitaja

Guawa

sobota, 22 grudnia 2012

Pierwsze wyjście na ulicę

Wyobraź sobie, że stoisz przed Domami Centrum, tak w okolicach prześwitu na Chmielną. Jest 17.00, popołudniowy szczyt. Podchodzisz do krawężnika i stajesz tyłem do jezdni. Zamykasz oczy. A potem dajesz krok w tył i starasz się przejść na drugą stronę. To było moje wrażenie przy pierwszym wyjściu na ulicę.
Kilka pojęć, które natychmiast trzeba przedefiniować, aby przeżyć:
  • Chodnik - o ile istnieje (a nie jest to regułą), służy do: wystawiania straganów, jeżdżenia skuterami, parkowania skuterów, a dla pieszych - prowadzenia slalomu. Dotarcie z punktu A do B zajmuję dzięki temu drogę 2 * |AB|. Chodniki są prawie zawsze prowadzone w podcieniach budynków, a zwykle każdy budynek ma swoją część chodnika na innym poziomie. Więc trzeba nieustannie patrzeć pod nogi, bo co i raz jest schodek w górę albo w dół.
  • Pierwszeństwo - bardzo prosta reguła rozstrzygana za pomocą klaksonu i zasady "już się wepchnąłem i co mi zrobisz". Podstawowa zasada dla pieszego, to nigdy nie masz pierwszeństwa. Nikt nie zatrzymuje się przed pieszym na pasach, chyba, że spowoduje to uszkodzenie samochodu lub skutera. Dziś widzieliśmy dziewczynę stojącą przez ok. minutę na środku jezdni na pasach, a przed nią przetaczał się sznur pojazdów - nikt nie stanął. Na zielonym świetle na pasach skręcające skutery i samochody przejeżdżają między pieszymi bez specjalnego zwalniania.
  • Prawy pas - miejsce do zatrzymywania się w dowolnym momencie. Prawy pas jest szerszy niż lewy, dzięki czemu czasem stoi na nim rząd skuterów (oczywiście prostopadle), obok nich samochód, a to wszystko obchodzą piesi. Służy również często do skręcania w lewo i zawracania albo jazdy pod prąd.
  • 2 cm - odległość wystarczająca do omijania pieszego albo innego pojazdu
Pierwsze dwa dni czułem się jakbym kręcił kolejną część "Życzenia śmierci". Ale po tygodniu chyba się już trochę przyzwyczaiłem i daję radę się poruszać bez oglądania za siebie co pięć sekund. Ewelina po trzech miesiącach śmiga poboczem jakby robiła to od dziecka :)
Zobaczyłem też, że w Tajpej, które odwiedziliśmy na pół dnia przedwczoraj, chodniki są wszędzie i dużo mniej zastawione, więc można nawet po nich chodzić nie skupiając się tak bardzo na samych chodzeniu. Niemniej, miłe spacery z trzymaniem się za ręce i rozglądaniem dookoła są mocno utrudnione, a u nas, w Hsinchu, praktycznie niemożliwe.
Dodatkowo, oprócz poczucia faktycznego zagrożenia i chaosu spowodowanego ruchem, na pewno duży wpływ ma 150 innych otaczających bodźców. Najbardziej godne uwagi to: stragany, jedzenie robione na ulicy, wszechobecne szyldy różnych kolorów i rozmiarów, często błyskające albo kręcące się, zwoje wiszących kabli, leżące psy, śmieciarki odgrywające skoczne melodyjki (sygnał do wynoszenia śmieci), zegary odliczające czas do zielonego/czerwonego światła i wiele, wiele innych. Temat ulic i ruchu z pewnością powróci jeszcze wielokrotnie.
Nasza ulica. Ciemnoszary samochód na pierwszym planie jest wbrew pozorom zaparkowany.

Chodnika brak. Ponownie - widoczny samochód tu zaparkował, z uprzejmości pozostawiając włączone światła awaryjne. Słup na pierwszym planie to przystanek autobusowy.


Zielone światło i zegar odliczający czas do jego końca - zwiększają szanse przeżycia przy przechodzeniu przez jezdnię. Zielony ludzik jest animowany i powoli człapie.

środa, 19 grudnia 2012

PEK-TPE

Z samolotu dosłownie wybiegłem, z laptopem na jednym, plecakiem na drugim ramieniu, a teczką z dokumentami podróżnymi pod pachą. Już miałem wypaść z rękawa i dojść do wniosku, że jednak trzeba było trenować biegi z przeszkodami albo chociaż przełajowe, kiedy stwierdziłem, że przed momentem minąłem panią trzymającą kartkę z moim nazwiskiem. Cofnąłem się trzy kroki i zameldowałem w bardzo rozgarnięty i dyszący sposób, pokazując na kartkę, że "It's me!". Pani w kostiumie obsługi lotniska wytoczyła potok melodyjnej chińszczyzny, wręczając mi jednocześnie kartkę zapisaną krzaczkami i - najwyraźniej - numerem bramki. "29E. Go left, you must hurry!" powtórzyła dobitnie parę razy, jednocześnie pokazując mi, żebym szedł za nią w kompletnie przeciwnym kierunku. Po chwili wyciągnęła telefon w rozbrajającym futerale Hello Kitty
i zadzwoniła do kogoś wymownie na mnie spoglądając. Ten futerał mówił jedno: wszystko będzie dobrze ;)

Po chwili skończyła i jeszcze raz powtórzyła "You must go!". Więc pobiegłem przez ruchome chodniki, za strzałkami "International transfers", do biurka obsługi lotów transferowych. Tam czekała już (!) na mnie karta pokładowa, więc po kolejnym "You must hurry!" popędziłem w kierunku odprawy paszportowej. Do odlotu zostało 15 minut.

Przed jedynym okienkiem odpraw stał wężyk znudzonych turystów. Lekko skrępowany, ale jednak z uczuciem słusznej sprawy, poprosiłem o pozwolenie na wepchnięcie się na początek kolejki, co zostało w milczący sposób zaakceptowane. Kiedy funkcjonariusz sprawdzał, że ja to na pewno ja i że raczej nie zagrażam Chinom Ludowym, przybiegła kolejna pani i powiedziała - oczywiście - "You must hurry! Follow me!", po czym poprowadziła mnie truchtem na skróty do kontroli bezpieczeństwa, przestawiając w kilku miejscach tarasujące drogę pachołki z taśmami. Tu na szczęście był tylko jeden ewidentnie zbyt wolny jak na nasze potrzeby turysta, przed którego pani bezceremonialnie mnie wepchnęła. Przeszedłem przez bramkę, złapałem rzeczy z drugiej strony i pognałem już ostatnią prostą do gate'u. Tam pani mnie serdecznie pożegnała i jako pasażer specjalnej troski dotarłem do samolotu na 5 minut przed planowym odlotem. Muszę podkreślić, że byłem bardzo ujęty i pozytywnie zaskoczony opieką i uwagą, jaką mi poświęcono. Cała obsługa, również funkcjonariusze, byli bardzo mili i profesjonalni. Nie mógłbym oczekiwać lepszej pomocy.

Wyrażenie "planowy odlot" jest natomiast w tej historii kluczowe. Owszem, po pięciu minutach zamknięto drzwi, samolot ruszył, ale raz, że w Pekinie również musieliśmy zaliczyć odmrażanie, a dwa, że podjeżdżaliśmy pięć metrów i staliśmy przez 10 minut, podjeżdżaliśmy i znów czekaliśmy. Łącznie na odmrażaniu i skradaniu się do pasa startowego spędziliśmy równo dwie godziny. No cóż, przynajmniej się przebiegłem :)

Sam samolot Air China był po prostu piękny. Nowiutki, sporo miejsca na nogi, jasne, czyste wnętrze, monitory co ok. 5 rzędów. Przy starcie i lądowaniu pokazywano widok z kamery umieszczonej pod samolotem. W Pekinie nie było to szczególnie ciekawe, bo szybko wlecieliśmy w chmury i ekran pokazywał jednolity, biały budyń, ale przy lądowaniu widok błyszczącego morza i przesuwającej się, zielonej wyspy był niesamowity.

Lot trwał trzy godziny i głównym wydarzeniem było śniadanie. Stewardessa nie wdawała się w szczegóły i powiedziała, że jest "Asian-style" i "Western-style breakfast". No przecież nie po to lecę do Azji, żeby się objadać Western-style, więc poprosiłem o azjatycką niespodziankę. W jej skład weszły: trochę rewelacyjnych owoców w syropie, paski kiszonej rzepy, jajko marynowane w sosie sojowym (Ewelina mnie przed nim ostrzegała, ale moim zdaniem było bardzo dobre), pyszna bułeczka z pastą z czerwonej fasoli oraz danie główne na ciepło - kleik ryżowy, kompletnie bez smaku i o konsystencji lejącego się skrzeku.

Po wylądowaniu i przejściu przez kontrolę paszportową stanąłem przy taśmie bagażowej, jednak bez wielkiej nadziei na zobaczenie moich dwóch wielkich, 23-kilowych waliz. Bądź co bądź nie mogły one mieć takiego tempa poruszania się w Pekinie co ja. I rzeczywiście, po niepełnym obrocie taśmy zobaczyłem - kolejny dowód na chińską dbałość o pasażera / klienta - jeżdżącą tabliczkę, że "Mr. Adam Michalik, please contact airport staff", co niechybnie uczyniłem. Wszystko już o mnie wiedzieli, poprosili o wypełnienie kwitów i obiecali przywieźć walizy do mieszkania tego samego dnia wieczorem. Lepiej być nie mogło! Oszczędziliśmy sobie dźwigania, a strata żadna. No, może poza tradycyjnie urwanymi rączkami i kółkiem. Ale to chyba nigdy się nie zmieni...

Po tej ostatniej formalności otworzyły się drzwi na wielki świat, duszne 26 stopni i czekającą na mnie Ewelinę :)

Jako epilog dodam tylko, że do Hsinchu jechaliśmy pociągiem High Speed Rail
pokonując 30 km w 10 min.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

WAW-PEK

Samolot LOTu z Warszawy do Pekinu był chyba gorszym bratem Dreamlinera, takim trzymanym przez całe dzieciństwo w wieży o chlebie i wodzie. Wyglądał na 30 lat codziennego użytkowania, plus odległości między fotelami skalibrowane na Pigmejów. Ale nic to, przecież chodzi przede wszystkim o to, żeby się szybko dostać z punktu A do punktu B (a raczej z W do P). Jak się okazało, jeszcze zanim wzbijemy się w powietrze, trzeba nasz samolot odmrozić - dwóm "słonikom" (polewaczkom Elefant)
zajęło to prawie pół godziny, więc ostatecznie ruszyliśmy z 45-minutowym opóźnieniem.

9 godzin podróży zeszło w zasadzie bez przygód. Na pewno muszę pochwalić LOT za dobre jedzenie, świeże i smaczne. Natomiast zadbano również, żeby pasażerowie nie doznali szoku termicznego przy wsiadaniu albo wysiadaniu i w samolocie utrzymywano temperaturę niewiele odbiegającą od otaczającej troposfery.

Pekin okazał się przykryty śniegiem w podobnym stopniu co Warszawa. Po lądowaniu okazało się, że trwa odśnieżanie lotniska i zanim podjedziemy do rękawa musimy sobie pojeździć w kółko. Powoli misja przesiadki na samolot do Tajpej zmieniała się z "hard", przez "next to impossible" na "impossible". Ostatecznie, dobiliśmy o 8.00 czasu chińskiego, czyli 1,5h po planowej godzinie, co zostawiało mi okrągłe 30 minut na dotarcie do drugiego samolotu...

To be continued