niedziela, 31 sierpnia 2014

Dlaczego wolę latać z Holendrami

Liczba postów poświęconych tematyce kulturowej zdecydowanie spadła, ponieważ nie przeżywamy tutaj szczególnego szoku. Więcej niestety negatywnych zjawisk zaobserwowaliśmy po powrocie do Polski, gdzie chamstwo i egoizm były momentami trudne do zaakceptowania.

Jednak studium przypadku trwa i nie jest ograniczone tylko do Holendrów, ale także innych obcokrajowców, którzy nas otaczają, np. u mnie w firmie ok. 40% pracowników pochodzi z 30 różnych krajów. Oficjalnym językiem firmy jest oczywiście angielski.

Ze względu na uwielbienie do podsumowań i skłonność do prezentowania informacji w punktach, i tabelkach poniżej krótkie zestawienie.

Holendrzy są niesamowicie wyluzowani i otwarci na innych ludzi, o swoich przekonaniach, poglądach, czy orientacji mówią wprost i bez zażenowania. Często mówią to co myślą, np. prezesowi, który opowiada o swojej nastoletniej córce na lunchu - "To ty masz 18-letnią córkę? Ale jesteś stary!". Wszyscy oczywiście są na ty, więc pewien dystans znika, ale szacunek nie. Większa w porównaniu do PL serdeczność, uśmiech i brak agresji to ogólna cecha tubylców.

Holendrzy nie boją się zadawać nawet bardzo głupich pytań w obecności wielu osób. Są bardzo tolerancyjni względem wyglądu i zachowania innych. Mają bardzo ładny zwyczaj nie dyskutowania o osobie nieobecnej w pokoju, czyli plotkarstwo i teorie spiskowe dziejów są znacznie ograniczone. Żeby doszło do takiej sytuacji, ktoś musi naprawdę zajść wszystkim za skórę i to "służbowo".

Innym miłym zwyczajem firmowym jest organizowanie spotkań z ciastem dla działu lub częściej całej firmy. Na "cake" zapraszamy współpracowników z okacji ciąży własnej lub partnerki (słowo klucz!). Na "birthday cake" z wiadomej przyczyny. Holendrzy mają zazwyczaj dwoje lub troje dzieci, więc okazji do opychania się jest sporo.

Z tego samego powodu większość ludzi pracuje na część etatu, najczęściej cztery dni w tygodniu, a informację o swoim wolnym dniu umieszczają w podpisie maila, jako jedną z najważniejszych. W wolny dzień można załatwić znacznie więcej rzeczy, gdyż np. większość sklepów pracuje do 18.00, jedynie większe markety są otwarte dłużej i w weekendy. Czwartek jest dniem handlowym, kiedy możemy sobie szaleć na zakupach i w kawiarniach do 21.00. Musimy jednak wszystko dobrze przemyśleć, gdyż 15-20 minut przed zamknięciem zaczyna się sprzątanie i możemy pocałować klamkę lub zostać wręcz wyproszeni. Obsługa jednak zawsze jest uprzejma i wszyscy mówią po angielsku, przestawiając się w sposób zupełnie naturalny.

Różnice w naszym wyglądzie są subtelne, ale zdecydowanie więcej jest tu blondynów i rudych. Dziewczyny lubią nosić bardzo długie włosy, często zebrane spinką ze względu na silny wiatr. Faceci za to często mają dosyć długie paznokcie, na szczęście w większości przypadków czyste. Wykazują też pewną słabość względem różowych, pomarańczowych lub czerwonych spodni.

Ogólnie życie jest tutaj spokojniejsze. Panuje ład i porządek, chociaż miejscowi wykazują większe tendencje do śmiecenia niż na przykład Niemcy.

A dlaczego wolę latać z Holendrami? Dlatego, że się nie wydzierają, nie klną, nie chlają, nie pchają się w kolejkach ze strachu że im samolot ucieknie, przepuszczają mnie w przejściu i dyscyplinują swoje dzieci. Bardzo relaksujące.


niedziela, 29 czerwca 2014

Rotterdam

Kolejny weekendowy wypad zaniósł nas do Rotterdamu. Miasto zupełnie inne niż te, które zwiedzaliśmy do tej pory - z historycznej starówki, zniszczonej podczas Rotterdam Blitz w 1940 r. niewiele zostało (ale to, co jest, prezentuje się rewelacyjnie). Za to wiele jest nowoczesnych, futurystycznych budowli o wyjątkowej, odważnej architekturze. Stare i nowe świetnie do siebie pasuje tworząc szczególną przestrzeń. W dalszym ciągu czuć jednak spokojną atmosferę charakterystyczną dla holenderskich miast. Nawet gigantyczne statki i żurawie z rotterdamskiego portu zdają się być niesamowicie "na swoim miejscu".

Jakoś zaczyna być poetycko strasznie, więc może już czas na parę obrazków ;)

Przy wyjściu ze stacji Rotterdam Blaak witają nas Kubuswoningen - mieszkania-kostki.






Zaraz obok - stary port na Nowej Mozie

Widok na stary port i Witte Huis (Biały Dom) - w 1898 r., gdy został wzniesiony, był najwyższym budynkiem Europy

De Verwoeste Stad - pomnik upamiętniający bombardowanie Rotterdamu podczas II Wojny Światowej

Kaskada - przerażające czy zabawne?

Czasem wydaje mi się, że przyszłość już nadeszła




Most Erazma z Rotterdamu

Erasmus Medical Center


Kościół św. Wawrzyńca - jedyna pozostałość średniowiecznej zabudowy Rotterdamu
Mocno uszkodzony kościół ostał się po niemiecki bombardowaniu centrum 14 maja 1940.
Zdjęcie wykonano po usunięciu gruzów.
Fot. domena publiczna, za Wikipedia, http://www.archives.gov/research_room/arc/ ARC Identifier: 535916;
U.S. Defense Visual Information Center photo HD-SN-99-02993

niedziela, 8 czerwca 2014

Weekend w Brukseli

Jedną z ewidentnych zalet Lejdy jest to, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów jest sporo ciekawych miejsc, więc każdy weekend to nowy wypad krajoznawczy. Pociągiem Haga - 15 min, Amsterdam - 30 min, Utrecht - 30 min, Rotterdam - 45 min. W ostatni weekend postanowiliśmy ruszyć trochę dalej i pojechaliśmy do Brukseli (3,5 h autokarem). Na szczęście kapryśna ostatnio pogoda postanowiła zrobić nam prezent i było ciepło i w większości słonecznie.

Nasz hotel stał w dzielnicy unijnych biurowców, która w weekend była kompletnie wymarła. Ale przynajmniej pozwoliło to spokojnie przejść się między szklanymi budynkami, wynajdując rozmaite napisy we wszystkich językach UE.





Samo centrum zrobiło na nas dwojakie wrażenie. Z jednej strony piękny rynek, urocze uliczki z masą knajpek, pubów, sklepików.







Widoczna fascynacja siusianiem.

Siusia chłopiec


Manneken pis występuje często w różnych strojach. Tym razem jako tybetański pasterz.


Siusia dziewczynka

Pies siusia też

 Zaliczyliśmy listę obowiązkowych atrakcji gastronomicznych, żadna nas nie zawiodła:
  • grube frytki z majonezem
  • gofry
  • czekoladki
  • mule
  • piwo
Nugat




Oprócz tego zrobiły na nas wrażenie fantastyczne murale i pięknie odnowione gotyckie kościoły.

Katedra św. Michała i św. Guduli


Z drugiej odnieśliśmy wrażenie lekkiego zaniedbania - na ulicach było brudnawo, tu i ówdzie porozkładani żule, na dworcu Bruxelles Nord, na którym wysiedliśmy, smród gorszy niż na Centralnym w lipcu. Metro zapuszczone niczym kolejka do Wołomina. No ale może to koszt bycia w centrum Unii Europejskiej (geograficznie i politycznie).

Już po jednym dniu mieliśmy poczucie, że najciekawsze i najważniejsze miejsca widzieliśmy (poza ścisłymi okolicami rynku warto przejść się też do dzielnicy Sablon - równie ładna, ale zaciszniejsza). Poza centrum pojechaliśmy jeszcze zobaczyć Atomium - pozostawioną po Wystawie Światwej 1958 konstrukcję symbolizującą kryształ żelaza - i z poczuciem dobrze spędzonego weekendu wróciliśmy do domu.


poniedziałek, 26 maja 2014

Leiden Japanmarkt

Poszukiwanie azjatyckich akcentów to już pewnego rodzaju tradycja, a może i nawet choroba. Nikogo więc nie powinno dziwić, że korzystamy z bardzo popularnych tu sklepów i knajp azjatyckich. Dlatego nie mogliśmy opuścić imprezy organizowanej przez lokalne muzeum japońskie. Główną atrakcją były stoiska z gadżetami i jedzeniem, oblegane przez rozbawione i często poprzebierane towarzystwo. Były pyszne mochi domowej roboty z truskawkami, a także chai latte przyzwoitej jakości.
Jak na letni festiwal przystało, moja yukata miała swoje pierwsze wyjście.







niedziela, 18 maja 2014

Morza szum, ptaków śpiew...

... no może prędzej skrzeczenie mew, ale plaża w okolicach Lejdy jest niemal równie piękna jak w Łebie. Drobny piasek w kolorze szaro-żółtym i sporo muszelek, ale oprócz tego dużo półżywych małży (zamienianych w całkiem nieżywe przez leniwie kołujące mewy), tu i ówdzie wyrzucone przez morze meduzy, czasem nawet rozgwiazda się trafi. A poza tym stadka uciekających spod nóg malutkich krabów.

Najbliższym nam "kurortem" nadmorskim jest Katwijk, jakieś 10 km od Lejdy. Małe, urokliwe miasteczko leży w zagłębieniu pomiędzy wydmami u ujścia przepływającego też przez Lejdę Starego Renu (Oude Rijn, w minionych wiekach najważniejsza z odnóg delty Renu). W ostatni weekend, pierwszy słoneczny i ciepły od dłuższego czasu, postanowiliśmy skorzystać, że wreszcie obydwoje mamy już rowery i przejechać się właśnie tam. Cała droga wiedzie wydzieloną ścieżką rowerową, na większości rozjazdów są drogowskazy we wszystkich istotnych kierunkach, więc pedałowało się bardzo miło i bez problemów. Po chwili odpoczynku nad morzem ruszyliśmy szlakiem przez księżycowy krajobraz wydm. Dojechaliśmy tylko do następnego miasteczka - Nordwijk - ale przy odrobinie samozaparcia można tą drogą dotrzeć aż do Haarlemu.

Po wykonaniu "w tył zwrot" zdążyliśmy zobaczyć jeszcze kicającego przez ścieżkę zająca, kiedy piszący te słowa sam zająca złapał... Akurat popijałem wodę, kiedy musiałem mocniej przyhamować z jedna ręka na kierownicy. Traf chciał, że był to przedni hamulec, co zaskutkowało eleganckim salto mortale i rowerem na moich plecach. Żeby tego było mało, to wcześniej wymieniliśmy się rowerami, bo Ewelina chciała spróbować jak się na moim jeździ. Mnie się nic nie stało poza kilkoma siniakami (nawet naskórka otartego!) za to rower... Koszyk stanowił strefę zgniotu, dodatkowo otarta kierownica, wgnieciony błotnik, a na koniec, po fikołku, również bagażnik. Ech... powrót odbywał się w niewygodnej ciszy, dopiero parka królików napotkana na trawniku w Lejdzie rozładowała atmosferę. Na szczęście większość uszkodzeń dało się łatwo naprostować, więc chyba zostanie mi wybaczone ;)



Ujście Starego Renu