Jedną z ewidentnych zalet Lejdy jest to, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów jest sporo ciekawych miejsc, więc każdy weekend to nowy wypad krajoznawczy. Pociągiem Haga - 15 min, Amsterdam - 30 min, Utrecht - 30 min, Rotterdam - 45 min. W ostatni weekend postanowiliśmy ruszyć trochę dalej i pojechaliśmy do Brukseli (3,5 h autokarem). Na szczęście kapryśna ostatnio pogoda postanowiła zrobić nam prezent i było ciepło i w większości słonecznie.
Nasz hotel stał w dzielnicy unijnych biurowców, która w weekend była kompletnie wymarła. Ale przynajmniej pozwoliło to spokojnie przejść się między szklanymi budynkami, wynajdując rozmaite napisy we wszystkich językach UE.
Samo centrum zrobiło na nas dwojakie wrażenie. Z jednej strony piękny rynek, urocze uliczki z masą knajpek, pubów, sklepików.
Widoczna fascynacja siusianiem.
|
Siusia chłopiec |
|
Manneken pis występuje często w różnych strojach. Tym razem jako tybetański pasterz. |
|
Siusia dziewczynka |
|
Pies siusia też |
Zaliczyliśmy listę obowiązkowych atrakcji gastronomicznych, żadna nas nie zawiodła:
- grube frytki z majonezem
- gofry
- czekoladki
- mule
- piwo
|
Nugat |
Oprócz tego zrobiły na nas wrażenie fantastyczne murale i pięknie odnowione gotyckie kościoły.
|
Katedra św. Michała i św. Guduli |
Z drugiej odnieśliśmy wrażenie lekkiego zaniedbania - na ulicach było brudnawo, tu i ówdzie porozkładani żule, na dworcu Bruxelles Nord, na którym wysiedliśmy, smród gorszy niż na Centralnym w lipcu. Metro zapuszczone niczym kolejka do Wołomina. No ale może to koszt bycia w centrum Unii Europejskiej (geograficznie i politycznie).
Już po jednym dniu mieliśmy poczucie, że najciekawsze i najważniejsze miejsca widzieliśmy (poza ścisłymi okolicami rynku warto przejść się też do dzielnicy Sablon - równie ładna, ale zaciszniejsza). Poza centrum pojechaliśmy jeszcze zobaczyć
Atomium - pozostawioną po Wystawie Światwej 1958 konstrukcję symbolizującą kryształ żelaza - i z poczuciem dobrze spędzonego weekendu wróciliśmy do domu.