W kontekście ostatnich
zawirowań lokalizacyjnych Państwa Ha (ale o tym na pewno napiszą sami), ten
tworzony w bólach i nieprzyzwoicie wręcz opóźniony wpis podsumowujący naszą dwutygodniowe
odwiedziny na ich tajwańskich włościach zupełnie niechcący ma całkiem niezły timing.
1. „A
drobniej nie będzie?”, czyli inny wymiar obsługi klienta
Na
początek przykład z życia wzięty. W jednej z warszawskich piekarni kupuję chleb
i trzy bułki. Pięć złotych, dziewięćdziesiąt cztery grosze, mówi pani
ekspedientka. Posłusznie wysupłuję z portfela 6zł.
„A może
dziewięćdziesiąt cztery grosze pani ma?”
Podobnego
osłupienia na Tajwanie, drogi Turysto z Polski, nie doświadczysz. Obsługa w
sklepach, czy to spożywczych, czy ubraniowych, stoi w drzwiach i wita Cię z
uśmiechem. Mało tego, możesz podać banknot 1000-dolarowy przy kwocie do zapłaty
55 dolarów i Twoje pieniądze zostaną przyjęte z podziękowaniem, a resztę
wydadzą Ci z ukłonem, obowiązkowo trzymając pieniądze w obu dłoniach. Nasz
klient, nasz pan – dosłownie i w przenośni. Naprawdę miła odmiana od naszego
rodzimego marudzenia.
2. Brak
„babć autobusowych”, czyli bez łokcia też się da
Drogi
Turysto z Polski! Jeśli nie jest Ci obce uczucie nagłego braku tlenu przy
jednoczesnym drastycznym skurczeniu się powierzchni życiowej, gdy na przystanek
podjeżdża Twój autobus – koniecznie odwiedź Tajwan. Pierwszy raz w życiu
przecieraliśmy oczy ze zdumienia na widok dyscypliny, z jaką Azjaci ustawiają
się pokornie w kolejkach do autobusów / pociągów / metra. Bez względu na to,
czy na dany środek transportu czeka pięć, czy pięćdziesiąt osób – zjawisko „Pan
tu nie stał!” na Tajwanie zwyczajnie nie istnieje. No, bajka!
3. Bez
cukru, a i tak słodkie
Bez
wątpienia tym, za czym najbardziej tęsknię, są tajwańskie owoce. Targi owocowe pełne są przeogromnych i
niesamowicie soczystych ananasów, arbuzów, świeżych owoców liczi czy mango w
śmiesznie niskich cenach. Idziesz, pokazujesz palcem, pan z uśmiechem kroi Ci
wybrany owoc na małe kawałeczki, wrzuca je do woreczka, wręcza Ci patyczek i
hulaj dusza, piekła nie ma (a kalorie się nie liczą, w końcu to wakacje:))… Ananas świeży jest słodszy niż
nasz puszkowany - z całą pewnością stwierdzam, że nigdzie do tej pory nie
jadłam tak nieprawdopodobnie pysznych owoców. Mniam!
4. Dwa kółka w zupełności
wystarczą
Jeśli
myślisz, drogi Turysto, że pięcioosobowa rodzina wymaga od Ciebie kupna
wielkiego, ryczącego, budzącego szacunek na drodze pojazdu, najlepiej z napędem
na cztery koła i w ogóle takiego, na który jedno miejsce parkingowe nie
wystarczy – zanim weźmiesz monstrualny kredyt na 20 lat, pojedź na Tajwan. Być
może zaoszczędzisz.
Bo weźmy
taki skuter – siadasz sobie na nim wygodnie, za Tobą siada żona, na kolana
bierze starsze dziecko, na dziecku siada ciocia Krysia z walizką i pudlem, i
zabiera się za lekturę gazety. Młodsze dziecko standardowo sadzasz na
rozkładanym krzesełku z przodu – będzie się trzymać lusterek. I jazda na zakupy
do sklepu meblowego.
Bo na
Tajwanie skutery mają pojemność przeciętnego europejskiego kombiaka.
5. Jak się
najeść i nie zbankrutować
Jako że
temat jedzenia pojawiał się na tym blogu wielokrotnie, rozwodzić się nad nim nie
będę, ale w ogóle go nie wspomnieć to grzech - Tajwan to absolutny raj na ziemi
dla łasuchów (ci, którzy znają mojego męża, potwierdzą, że wiem, co mówię:)). Jedzenie jest bajecznie tanie i
jest go z zasady zawsze bardzo dużo. Standardowe danie obiadowe, którym można
najeść się jak bąk, to koszt rzędu 7-10zł, przy czym 10zł to już naprawdę
drogo. Standardowo w cenie jest zielona herbata, często bez limitu. Podejrzewamy,
że mało kto gotuje w domu, jako że zwyczajnie nie jest to opłacalne.
Dla mnie bomba.
6. Podróż za jeden uśmiech… no, prawie
W
czasach, gdy cena jednorazowego biletu normalnego ZTM w Warszawie przyprawia
mnie o osłupienie i początki nerwicy, Tajwan jawi mi się jako absolutna ziemia
obiecana. W obrębie miasta poruszasz się za zawrotną kwotę 1,20zł, za 13zł
luksusowy autokar z siedzeniami rodem z klasy biznes najlepszych linii
lotniczych dowiezie Cię z Hsinchu do Taipei i to od początku do końca równiutką
autostradą wznoszącą się wysoko ponad tajwańskimi lasami (cierpiącym na lęk
wysokości uprzejmie polecają się autokarowe firanki).
7. Loteria
spożywcza, czyli jedzenie z dreszczykiem emocji
Jak już
pisałam, jedzenie jest tanie i jest go dużo, sam proces zamawiania go aż się
prosi jednak o osobny punkt.
Sytuację
na tajwańskim froncie jedzeniowym najlepiej obrazuje historia, która przytrafiła
nam się w jednej z knajp w Taipei: w barze, jakich wiele, na nasze uprzejme
pytanie, czy dostaniemy menu w języku angielskim, pani za ladą wybuchnęła
najszczerszym, a jednocześnie najbardziej histerycznym śmiechem, jaki
słyszeliśmy w Azji.
Menu w
języku angielskim to luksus. Jak już jest, często i tak nie pomaga, wygląda
bowiem jak żywcem przemielone w Google Translator. Ale generalnie najczęściej i
tak go nie ma :)
Pytacie,
jak żyć? Radzić sobie można na kilka sposobów. Jedna opcja to zamawianie na
podstawie zdjęć. Zdecydowanie nie polecam – w rzeczonej knajpie skończyło się
to wielgachnym talerzem zupy dla mnie (chciałam wszystko, tylko nie zupę) i
czterema mini sajgonkami dla męża (głodny był jak wilk).
Druga
opcja to kombinowanie. W większości tajwańskich barów na stolikach leżą
karteczki z menu w języku chińskim (wyglądają trochę jak kupony lotto:)), na których klient sam zaznacza ołówkiem, co
chciałby zjeść. W takich przypadkach bardzo przydatna jest obecność kogoś, kto
choć w najmniejszym stopniu ogarnia chińskie znaczki, dzięki czemu po dogłębnym
przestudiowaniu menu rozlega się okrzyk „O! To będzie chyba kurczak!”
Trzeci
sposób to niezawodny palec – w miejscach, gdzie jedzenie przygotowywane jest na
naszych oczach, zawsze można wejść i pokazać paluchem „Chcę to!”. Aczkolwiek
ostrzegam, że pozory mylą i coś, co wygląda na mięso, może w rzeczywistości być
np. tofu, zaś wszystko, co wygląda jak bułka, w większości przypadków okazywało
się ryżem :)
8. Herbata
trochę inaczej
Jak już
wielokrotnie podkreślali Adaś i Ewelina, Tajwan to raj dla herbaciarzy.
Ponieważ sama się do takowych zaliczam, łezka mi się w oku kręci, gdy pomyślę o
tych lodówkach z trzydziestoma rodzajami zielonej herbaty w butelkach, każdej
po 1,50 PLN, idealnych na upał, a przy tym jakich zdrowych i smacznych! W
jeszcze bardziej nostalgiczne tony wpadam, gdy przypomnę sobie Bubble Tea,
którą mogłabym pić na śniadanie, obiad i kolację.
Jednocześnie
ostrzegam – Tajwan to NIE jest miejsce dla ludzi pokroju mojego męża, który
preferuje napój herbatopodobny złożony z naparu z torebki „Saga”, obficie
skroplonego sokiem malinowym i zasypanego kilogramem cukru, co by zabić smak
herbaty. O ile Bubble Tea można jeszcze wypić w wersji słodkiej (aczkolwiek
dużo więcej opcji jest z herbatą zieloną, więc miłośnicy czystej czarnej też
dużego wyboru nie będą mieli), tak produktów pokroju naszej Nestea w tutejszych
sklepach spożywczych nie uświadczysz.
Ale jak
to nie ma chodników? Eee tam, przesadzacie, może są wąskie albo nierówne, ale
przecież po ulicy się nie chodzi!
Zonk! Tu
NAPRAWDĘ nie ma chodników. Pal licho, jeśli jezdnia składa się przynajmniej z
dwóch pasów, wtedy ten prawy zazwyczaj i tak jest zastawiony zaparkowanymi
autami, między którymi da się jako tako lawirować (już teraz wiem, czemu
tajwańskie matki wożą dzieci nie w wózkach, a na skuterach), gorzej, gdy jest
tak, jak tu:
Cóż, bezpiecznie nie jest. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. Pomyślałby ktoś, że
przynajmniej na przejściach dla pieszych można sobie pozwolić na chwilę
rozluźnienia, wszak tutaj raczej nic nas nie rozjedzie... Nic bardziej mylnego :) Na przejściach dla pieszych to dopiero trzeba się
spinać! Najlepiej w ogóle przerwać rozmowę, wyjąć ręce z kieszeni, włączyć
radar i poduszki powietrzne, gdyż pędzący skuterem / samochodem tubylec, który
skręca czy w lewo, czy w prawo, przecinając tym samym przejście dla pieszych,
po którym dzielnie maszerują ludzie, PRZECIEŻ MA ZIELONE. Więc jedzie. I nie,
nie zatrzyma się bynajmniej tylko dlatego, żeby nie przejechać nam po palcach.
Dodam
jeszcze, że powyższe spostrzeżenia poparte są (na szczęście tylko dwoma)
incydentami bliskiego spotkania ze skuterem oraz SUVem z zachęcająco rozległą
strefą zgniotu.
Reasumując
- jeśli chcesz się poczuć jak James Bond skaczący po maskach samochodów,
zapraszamy na Tajwan :)
10. Egzotyka przez duże E
Drogi
Turysto z Polski, jeśli jeszcze nigdy nie zaniosło Cię poza granice Europy –
ba, nawet jeśli byłeś już w USA, w Egipcie czy innej Tunezji – koniecznie
chociaż raz w życiu wybierz się do Azji. Mentalność ludzi, architektura,
jedzenie, język – wszystko to tak bardzo różni się od warunków, które my,
Europejczycy, uważamy za normę, że Twoje życie już nigdy nie będzie takie samo.
To tyle w tym temacie, bo i tak pewnie już nikt nie doczytał aż tak daleko :) Zresztą, zdjęcia mówią same za siebie.
No, to jak?
Zachęciliśmy?
Ale jak to, nie mozna prac i suszyc ubran w parku?!?! To ja nie jade....
OdpowiedzUsuń