poniedziałek, 26 maja 2014

Leiden Japanmarkt

Poszukiwanie azjatyckich akcentów to już pewnego rodzaju tradycja, a może i nawet choroba. Nikogo więc nie powinno dziwić, że korzystamy z bardzo popularnych tu sklepów i knajp azjatyckich. Dlatego nie mogliśmy opuścić imprezy organizowanej przez lokalne muzeum japońskie. Główną atrakcją były stoiska z gadżetami i jedzeniem, oblegane przez rozbawione i często poprzebierane towarzystwo. Były pyszne mochi domowej roboty z truskawkami, a także chai latte przyzwoitej jakości.
Jak na letni festiwal przystało, moja yukata miała swoje pierwsze wyjście.







niedziela, 18 maja 2014

Morza szum, ptaków śpiew...

... no może prędzej skrzeczenie mew, ale plaża w okolicach Lejdy jest niemal równie piękna jak w Łebie. Drobny piasek w kolorze szaro-żółtym i sporo muszelek, ale oprócz tego dużo półżywych małży (zamienianych w całkiem nieżywe przez leniwie kołujące mewy), tu i ówdzie wyrzucone przez morze meduzy, czasem nawet rozgwiazda się trafi. A poza tym stadka uciekających spod nóg malutkich krabów.

Najbliższym nam "kurortem" nadmorskim jest Katwijk, jakieś 10 km od Lejdy. Małe, urokliwe miasteczko leży w zagłębieniu pomiędzy wydmami u ujścia przepływającego też przez Lejdę Starego Renu (Oude Rijn, w minionych wiekach najważniejsza z odnóg delty Renu). W ostatni weekend, pierwszy słoneczny i ciepły od dłuższego czasu, postanowiliśmy skorzystać, że wreszcie obydwoje mamy już rowery i przejechać się właśnie tam. Cała droga wiedzie wydzieloną ścieżką rowerową, na większości rozjazdów są drogowskazy we wszystkich istotnych kierunkach, więc pedałowało się bardzo miło i bez problemów. Po chwili odpoczynku nad morzem ruszyliśmy szlakiem przez księżycowy krajobraz wydm. Dojechaliśmy tylko do następnego miasteczka - Nordwijk - ale przy odrobinie samozaparcia można tą drogą dotrzeć aż do Haarlemu.

Po wykonaniu "w tył zwrot" zdążyliśmy zobaczyć jeszcze kicającego przez ścieżkę zająca, kiedy piszący te słowa sam zająca złapał... Akurat popijałem wodę, kiedy musiałem mocniej przyhamować z jedna ręka na kierownicy. Traf chciał, że był to przedni hamulec, co zaskutkowało eleganckim salto mortale i rowerem na moich plecach. Żeby tego było mało, to wcześniej wymieniliśmy się rowerami, bo Ewelina chciała spróbować jak się na moim jeździ. Mnie się nic nie stało poza kilkoma siniakami (nawet naskórka otartego!) za to rower... Koszyk stanowił strefę zgniotu, dodatkowo otarta kierownica, wgnieciony błotnik, a na koniec, po fikołku, również bagażnik. Ech... powrót odbywał się w niewygodnej ciszy, dopiero parka królików napotkana na trawniku w Lejdzie rozładowała atmosferę. Na szczęście większość uszkodzeń dało się łatwo naprostować, więc chyba zostanie mi wybaczone ;)



Ujście Starego Renu





niedziela, 4 maja 2014

Sto lat!

Tydzień temu w sobotę obchodziliśmy Dzień Króla, czyli królewskie urodziny. Zawczasu zaopatrzyliśmy się w pomarańczowe koszulki, żeby nie odstawać zbytnio od ludzi na ulicach. Prawie każdy tego dnia miał jakiś pomarańczowy element ubioru - od dyskretnie pastelowych apaszek i zwykłych T-shirtów po jaskrawe peruki, kapelusze, plastikowe okulary i pełne stroje. Do porannej kawy zafundowaliśmy sobie po ciastku pomarańczowym w kolorze i smaku, a potem ruszyliśmy do Hagi z nadzieją, że "coś się będzie działo".

Najwyraźniej "się działo" wszędzie, tylko nie w Hadze - już po drodze widzieliśmy na peronach spore grupki młodzieży kierujące się do Amsterdamu. Za to w Hadze było luźno, a poza ścisłym centrum wręcz pusto. Koniec końców wcale nas to nie zmartwiło, bo mogliśmy spokojnie skorzystać z ładnej pogody i pochodzić po mieście.

Zwyczajowo na chodnikach rozkładają się tego dnia ludzie wyprzedający mydło i powidło. Chyba rację miał kolega z pracy Eweliny, mówiąc: "W Dzień Króla Holendrzy wyciągają zawartość piwnic i sprzedają innym, którzy natychmiast wrzucają to, co kupili do swoich piwnic do następnego roku". Czego też tam nie było - zużyte gry dziecięce, robótki ręczne, pojedyncze talerzyki (żadne zabytki), zaśniedziała zastawa, wyblakłe obrazki... Nie znaleźliśmy dosłownie nic ciekawego. Za to spędziliśmy sporo czasu w parku przy pałacu królewskim, a potem ruszyliśmy jeszcze obejrzeć Pałac Pokoju (siedzibę Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości). Do samego pałacu nie ma wstępu, ale nawet przez ogrodzenie ładnie wygląda.

Na sam koniec wylądowaliśmy w Chinatown (ach, ten sentyment...), gdzie przy poprzedniej wizycie w Hadze jedliśmy na lunch świetne dim sum, a po południu wróciliśmy na obiad do rewelacyjnej knajpy z kuchnią kantońską. Tym razem postanowiliśmy dać szansę restauracyjce indonezyjskiej (jest ich trochę, również w Leiden) i nie zawiedliśmy się. Makaron ze smażonym tofu i kawałkami ryby na ostro smakował fantastycznie po całym popołudniu na nogach.

A kiedy dojechaliśmy z powrotem do Lejdy, okazało się, że w centrum właśnie ma się ku końcowi spora impreza świąteczna. Ale sądząc po ilości śmieci walających się wokół stwierdziliśmy, że chyba całkiem nieźle wyszliśmy na tych "obchodach" w Hadze ;)

Królewska rodzina
By King_Willem-Alexander,_Queen_Maxima_and_their_daughters_2013.jpg: Floris Looijesteijn derivative work: Surtsicna [CC-BY-2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons
Urodzinowe ciastko


Pałac Pokoju

Ridderzaal, główny budynek kompleksu Binnenhof

Haski Manhattan

Brama do Chinatown (obejmującego jedną ulicę z przylegościami)