środa, 19 grudnia 2012

PEK-TPE

Z samolotu dosłownie wybiegłem, z laptopem na jednym, plecakiem na drugim ramieniu, a teczką z dokumentami podróżnymi pod pachą. Już miałem wypaść z rękawa i dojść do wniosku, że jednak trzeba było trenować biegi z przeszkodami albo chociaż przełajowe, kiedy stwierdziłem, że przed momentem minąłem panią trzymającą kartkę z moim nazwiskiem. Cofnąłem się trzy kroki i zameldowałem w bardzo rozgarnięty i dyszący sposób, pokazując na kartkę, że "It's me!". Pani w kostiumie obsługi lotniska wytoczyła potok melodyjnej chińszczyzny, wręczając mi jednocześnie kartkę zapisaną krzaczkami i - najwyraźniej - numerem bramki. "29E. Go left, you must hurry!" powtórzyła dobitnie parę razy, jednocześnie pokazując mi, żebym szedł za nią w kompletnie przeciwnym kierunku. Po chwili wyciągnęła telefon w rozbrajającym futerale Hello Kitty
i zadzwoniła do kogoś wymownie na mnie spoglądając. Ten futerał mówił jedno: wszystko będzie dobrze ;)

Po chwili skończyła i jeszcze raz powtórzyła "You must go!". Więc pobiegłem przez ruchome chodniki, za strzałkami "International transfers", do biurka obsługi lotów transferowych. Tam czekała już (!) na mnie karta pokładowa, więc po kolejnym "You must hurry!" popędziłem w kierunku odprawy paszportowej. Do odlotu zostało 15 minut.

Przed jedynym okienkiem odpraw stał wężyk znudzonych turystów. Lekko skrępowany, ale jednak z uczuciem słusznej sprawy, poprosiłem o pozwolenie na wepchnięcie się na początek kolejki, co zostało w milczący sposób zaakceptowane. Kiedy funkcjonariusz sprawdzał, że ja to na pewno ja i że raczej nie zagrażam Chinom Ludowym, przybiegła kolejna pani i powiedziała - oczywiście - "You must hurry! Follow me!", po czym poprowadziła mnie truchtem na skróty do kontroli bezpieczeństwa, przestawiając w kilku miejscach tarasujące drogę pachołki z taśmami. Tu na szczęście był tylko jeden ewidentnie zbyt wolny jak na nasze potrzeby turysta, przed którego pani bezceremonialnie mnie wepchnęła. Przeszedłem przez bramkę, złapałem rzeczy z drugiej strony i pognałem już ostatnią prostą do gate'u. Tam pani mnie serdecznie pożegnała i jako pasażer specjalnej troski dotarłem do samolotu na 5 minut przed planowym odlotem. Muszę podkreślić, że byłem bardzo ujęty i pozytywnie zaskoczony opieką i uwagą, jaką mi poświęcono. Cała obsługa, również funkcjonariusze, byli bardzo mili i profesjonalni. Nie mógłbym oczekiwać lepszej pomocy.

Wyrażenie "planowy odlot" jest natomiast w tej historii kluczowe. Owszem, po pięciu minutach zamknięto drzwi, samolot ruszył, ale raz, że w Pekinie również musieliśmy zaliczyć odmrażanie, a dwa, że podjeżdżaliśmy pięć metrów i staliśmy przez 10 minut, podjeżdżaliśmy i znów czekaliśmy. Łącznie na odmrażaniu i skradaniu się do pasa startowego spędziliśmy równo dwie godziny. No cóż, przynajmniej się przebiegłem :)

Sam samolot Air China był po prostu piękny. Nowiutki, sporo miejsca na nogi, jasne, czyste wnętrze, monitory co ok. 5 rzędów. Przy starcie i lądowaniu pokazywano widok z kamery umieszczonej pod samolotem. W Pekinie nie było to szczególnie ciekawe, bo szybko wlecieliśmy w chmury i ekran pokazywał jednolity, biały budyń, ale przy lądowaniu widok błyszczącego morza i przesuwającej się, zielonej wyspy był niesamowity.

Lot trwał trzy godziny i głównym wydarzeniem było śniadanie. Stewardessa nie wdawała się w szczegóły i powiedziała, że jest "Asian-style" i "Western-style breakfast". No przecież nie po to lecę do Azji, żeby się objadać Western-style, więc poprosiłem o azjatycką niespodziankę. W jej skład weszły: trochę rewelacyjnych owoców w syropie, paski kiszonej rzepy, jajko marynowane w sosie sojowym (Ewelina mnie przed nim ostrzegała, ale moim zdaniem było bardzo dobre), pyszna bułeczka z pastą z czerwonej fasoli oraz danie główne na ciepło - kleik ryżowy, kompletnie bez smaku i o konsystencji lejącego się skrzeku.

Po wylądowaniu i przejściu przez kontrolę paszportową stanąłem przy taśmie bagażowej, jednak bez wielkiej nadziei na zobaczenie moich dwóch wielkich, 23-kilowych waliz. Bądź co bądź nie mogły one mieć takiego tempa poruszania się w Pekinie co ja. I rzeczywiście, po niepełnym obrocie taśmy zobaczyłem - kolejny dowód na chińską dbałość o pasażera / klienta - jeżdżącą tabliczkę, że "Mr. Adam Michalik, please contact airport staff", co niechybnie uczyniłem. Wszystko już o mnie wiedzieli, poprosili o wypełnienie kwitów i obiecali przywieźć walizy do mieszkania tego samego dnia wieczorem. Lepiej być nie mogło! Oszczędziliśmy sobie dźwigania, a strata żadna. No, może poza tradycyjnie urwanymi rączkami i kółkiem. Ale to chyba nigdy się nie zmieni...

Po tej ostatniej formalności otworzyły się drzwi na wielki świat, duszne 26 stopni i czekającą na mnie Ewelinę :)

Jako epilog dodam tylko, że do Hsinchu jechaliśmy pociągiem High Speed Rail
pokonując 30 km w 10 min.

2 komentarze:

  1. Trzymamy kciuki (Hajla bajla tsing tsiang kitty kciuk kciuk) za wasze przygody!
    Śmiem podejrzewać, że otoczenie Cię szczególną troską było wynikiem tradycyjnej chińskiej uprzejmości oraz tym, że Chińczycy traktują wszystkich spoza Chin jako obiekty szczególnej troski, zwłaszcza gdy nie mówią one po chińsku. Stopień opiekuńczości jest odwrotnie proporcjonalny do ichniej oceny szansy przeżycia danego osobnika, pozostawionemu samopas ;-)
    Piękno tego pociągu, czystość peronu i ułożenie żwiru pomiędzy torami (żaden kamyk nie leży na belce!) sugeruje, że albo to rysunek reklamowy, albo jesteś w Chinach. Czyli chyba jest ok.
    Pozdrawiam,
    Wojtek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, jeśli wzorzec metra jest w Sèvres, to wzorzec dbania o klienta jest w Chinach. Natomiast co do porządku to już widzimy tu taką dwoistość - między "ma-być-porządek-bo-takie-są-zasady" a "upadło-niech-leży". Jeszcze nie rozgryźliśmy kiedy stosują jakie podejście ;) Ale to zasługuje na osobnego posta...

      Usuń