Dwa tajwańskie świąteczne dni uzupełniliśmy urlopem i polecieliśmy do Singapuru. Po ponad czterech godzinach lotu buchnęło nam w twarz gorące, równikowe powietrze, tak wilgotne, że można w nim pływać. W ciągu tygodnia udało nam się zejść z poziomem akceptacji pogody z "moja cała woda jest w mojej koszulce" na "no, spoko, ale poszukajmy sklepu z klimatyzacją". Oczywiście był to jeden z wielu aspektów, pod którymi od razu porównaliśmy Singapur z Tajwanem. Kilka innych drobnostek, które od razu nas ujęły:
- wreszcie możemy iść po chodniku obok siebie, bez slalomu między skuterami, potykania się o schodki (chociaż w SG też ich trochę bywa w podcieniach), obawy, że zaraz ktoś nas rozjedzie, no po prostu jak w cywilizowanym kraju;
- a propos rozjeżdżania - przy pierwszym przejściu dla pieszych byliśmy w ciężkim szoku, kiedy samochód już na 10 m przed nami zwolnił i zatrzymał się przed pasami. Moment nam zajęło uwierzenie, że nie czeka aż wejdziemy na jezdnię, żeby przejechać nam po palcach;
- wszechobecna zieleń. Chyba każdy, kto słyszał o Singapurze wie dwie rzeczy - że jest to miasto-ogród i że jest milion niezgodnych z prawem zachowań, za które można dostać wysoką grzywnę. W żadnym z tych stwierdzeń nie ma ani krzty przesady. O faunie i florze będziemy jeszcze niedługo pisać w osobnym poście, ale po zabetonowanych miastach Tajwanu był to dla nas oddech ulgi i duża radość. Nawet na kładkach dla pieszych rosną kwiaty!
Samo miasto-państwo zrobiło na nas oszałamiające wrażenie. W jednym miejscu spotykają się kultury z różnych stron świata - z jednej strony dalekowschodnia Azja (Chiny, Korea, Japonia), Indie, Indochiny, Indonezja, z drugiej - Australia, USA, Europa. Ma to oczywiście wyraźne odbicie zarówno w widocznych religiach (widzieliśmy świątynie hinduskie, buddyjskie, taoistyczne, kościoły co najmniej sześciu różnych odłamów chrześcijaństwa, meczety i synagogę), jedzeniu, sklepach, wyglądzie ulic, jak również w używanych językach (napisy po angielsku, chińsku, malajsku, tamilsku). W ciągu jednego dłuższego spaceru można przejść przez dzielnicę indyjską, arabską, luksusowe centrum, aż do Chinatown.
Dziś, na początek, trochę widoków właśnie z "centralnego centrum" - zatoka Marina Bay.
|
Krążownik pięciogwiazdkowego hotelu Marina Bay Sands i kwiat lotosu ArtScience Museum. Pośrodku - kompleks mniej i bardziej (ale głównie bardziej) eleganckich sklepów The Shoppes at Marina Bay Sands. |
|
Singapurski Manhattan |
|
Merlion - symbol-maskotka Singapuru (malajskie Singapura to "miasto lwa") |
|
Wieczorem nad zatoką odbywa się pokaz "światło i woda" |
|
Tajwanka na wakacjach |
Więcej wrażeń wkrótce!
Inspiracją do wyprawy był dla nas między innymi Azjatycki Cukier: kanał YouTube i blog. Dziękujemy i polecamy wszystkim!
Piękne zdjęcia, niesamowite miejsca! Mam nadzieję, że i ja będę miała możliwość kiedyś poczuć ten klimat :)
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że wybraliśmy ten kierunek trochę bez dokładnej świadomości co nas czeka, raczej na podstawie ogólnych zasłyszanych wrażeń - i zdecydowanie było warto! że Chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie - można się wyciszyć w lesie, szaleć po sklepach, przechadzać między nowoczesnymi budynkami centrum albo zaglądać do egzotycznych świątyń różnych wyznań... No i wybór jedzenia jest obłędny ;)
Usuń