Po raz kolejny nieocenione Google Earth podsunęło nam pomysł na weekendową wycieczkę. Oglądając okolice naszego miasta zauważyliśmy, że niedaleko na wschód znajduje się malownicze, górskie jezioro. Krótkie śledztwo wykazało, że jest to sztuczny zbiornik - Jezioro Baoshan - zaopatrujący Hsinchu i okolice w wodę pitną, i dostarczający chłodziwa do Hsinchu Science Park. Żyłka odkrywców kazała nam wybrać się tam na zbadanie terenu przy pierwszej słonecznej sposobności.
Po 20 minutach jazdy autobusem spod naszego domu wysiedliśmy "gdzieś".
Tu mała dygresja - muszę nadmienić jak nieocenionym towarzyszem wszelkich spacerów jest telefon z mapami i GPS. I to nie chodzi o jakieś przedzieranie się przez dżunglę - po prostu dostanie się w mieście z punktu A do B, jeśli nie leżą na tej samej ulicy, może nieuważnemu podróżnikowi pozwolić na zwiedzenie całego miasta, ale nie na dotarcie tam, gdzie chciał. Wydaje się, że głównym problemem są nazwy ulic - niekojarzące się z absolutnie niczym. Czasem pisane hanzi, czasem z transkrypcją hanyu pinyin, czasem tongyong pinyin. W centrum Hsinchu mamy ulice: Minzu, Minzhu, Minquan, Minsheng... Do tego, mniejsze przecznice nazywają się "Lane 123 Minzu Road" - przecznica Minzu Road pod numerem 123. A dodatkowo długie ulice podzielone są na sekcje, w każdej sekcji numeracja zaczyna się od nowa - nasza Guangfu Road ma w sumie 6 km, mniej więcej po połowie między Section 1 i 2. Dodatkowo, w centrum dla nas każda ulica wygląda prawie identycznie - każdy dom innej wysokości, wszędzie stoją skutery, masa kolorowych reklam na budynkach - jakby się patrzyło przez kalejdoskop. Szybko się nauczyliśmy, że chodzenie na czuja - "to jest gdzieś tam" - zaprowadzi nas zupełnie gdzie indziej i, co gorsza, długo nie będziemy wiedzieć, że idziemy zupełnie nie tam, gdzie trzeba. Dlatego dbamy, żeby przed "wycieczką w nieznane" (również do centrum) porządnie naładować telefon i ściągnąć mapy offline.
Wracając do głównej historii - wąska, asfaltowa droga prowadziła nas łagodnymi łukami lekko pod górę przez ok. 4 km. Słoneczko miło przygrzewało, ptaki śpiewały, owady bzyczały (początek lutego ;)), cudnie! Szybko zrobiło się bardzo wiejsko - poletka, uprawy bananów, nieduże chałupki. W pewnym momencie telefon kazał nam odbić od drogi. Wyczailiśmy, że przez jezioro przerzucone są dwa mostki wiszące i chcieliśmy przejść jednym, a drugim wrócić. W końcu, po wspięciu się na trochę wyższą górkę, zobaczyliśmy piękną, lekko zamgloną panoramę.
Woda - jak w większości zbiorników i rzek - mlecznobłękitna od wapiennych skał. Powoli zeszliśmy w dół, wychodząc wprost na pierwszy mostek.
Po drugiej stronie biegła klinkierowy szlak wzdłuż brzegu obrośniętego bambusami.
Drugi mostek był dwa razy dłuższy, ale też dwa razy węższy od pierwszego.
Postanowiliśmy, że wrócimy do domu pieszo (ok. 6 km), zwłaszcza, że było z górki :) Droga prowadziła nas przez uprawy papai i bananów, aż, niemalże znienacka, wypadła na nasza ulicę.
Uwielbiam Baoshan :) pozdrowienia
OdpowiedzUsuńŚliczne zdjęcia - Eve - pełen relaks - to jest to!
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie :)
OdpowiedzUsuń