wtorek, 30 kwietnia 2013

Sweet like candy

Azja słynie z uwielbienia dla słodkich gadżetów - breloczków, futerałów na telefony i artykułów papierniczych. Panuje tu niesamowity kult Hello Kitty czy kota Doraemona. Motyw koci często pojawia się na nadrukach ubrań, a kocie uszka są na opaskach do włosów, kapeluszach i czapkach. Sympatię dla tego typu zabaweczek manifestują też panowie. Kolega, który ma biurko obok mnie posiada podkładkę pod myszkę ze zwierzakiem, na blacie trzyma malutkie doniczki z kwiatkami, a kluczyki do jego skutera zdobi pluszowy niedźwiadek. W czasie mocnego deszczu nosi płaszczyk do ziemi w drobną kratkę.


Moje zabaweczki

Z dedykacją dla Margo - kreska :) i kimmidoll


niedziela, 28 kwietnia 2013

Cukrowa czy żelazna?

Wyobraźmy sobie taką sytuację: wchodzi rodziciel do waszego pokoju i każe wam się zbierać, założyć przyzwoite ciuchy, ogolić itd. Zapowiada wizytę u swojego znajomego, gdzie, jak dowiadujecie się po drodze, zamieszkuje niewiasta z stosownym dla was wieku. Jest to tak zwany dobry dom, przyzwoici ludzie, ojciec trudni się dochodowym zajęciem, a matka należy do wspólnego kółka zainteresowań z waszą, i poza tym mieszkają blisko. Tak więc wszytko jasne, jak kandydatka wam się spodoba, tak samo jak rodzicom, to za tydzień będzie uroczystość... oczywiście ślubna, w dodatku wasza ;)
Pierwszy raz spotkaliśmy się z tym zjawiskiem, a chodzi oczywiście o swatanie. Zderzenie nastąpiło już w trakcie wypełniania ankiety o wizę. Jako, że moja udręka z dokumentami szła na pierwszy ogień, w trakcie uzupełniania okienek trafiłam na ciekawostkę, którą wysłałam do Adama z pytaniem: czy możesz w to uwierzyć - w tych czasach?
Okazuje się, że biznes dobierania par kwitnie w wielu miejscach Azji. Na obczyźnie poznaliśmy sporo osób, które albo uciekały od oczekiwań rodziny, zadręczane niemal co tydzień wizytami, a potem dopytywaniem rodziców o przemyślenia (głównie panowie), albo weszły w ten sposób w związki i twierdzą, że jest im z tym dobrze. Jednak czy można powiedzieć, że takie małżeństwo jest związkiem, czy jest to raczej układ polegający na wzajemnej wymianie usług, z tą różnicą, że ktoś jest do nas przywiązany kontraktem, "obowiązkami małżeńskimi" i oczekiwaniami rodziny? Możemy mieć więc większą pewność, że nas nie opuści, musi nas "wspierać", a jak umrzemy to nie zjedzą nas koty. Wszystko opiera się na wierze, że rodzice wiedzą co dla nas najlepsze, także potencjalny małżonek będzie lepszy niż ten z ulicy. W naszych głowach pojawiają się słowa protestu, że przecież to obcy człowiek, o którym często nic nie wiemy, jak mamy z nim przebywać, mieszkać, sprawić by był szczęśliwy. Tym bardziej, że większość osób wchodząca w takie małżeństwa nigdy nie miała partnera, a ich kontakt z płcią przeciwną ograniczony był do minimum. Nie wiedzą więc czego oczekiwać, ani też co mogą dać. Dla nas - niewyobrażalne, gdyż jedną z najważniejszych wartości jakim hołdujemy jest wolność i prawo wyboru.
Może to też wynikać z faktu, że w naszej kulturze najbliższymi osobami nie są dla nas rodzice, tylko przyjaciele i właśnie partnerzy. Rodzice coraz mniej czasu poświęcają swoim dzieciom, często ich nie znają, więc nie mają pojęcia czego poszukują one w związkach.
Tajwańczycy mają ścieżkę oczekiwań do wypełnienia, która polega na skończeniu studiów, pracy przez dwa lata, a potem założeniu rodziny. Śluby są pompatyczne, a najważniejsze w nich są sesje zdjęciowe osiągające kosmiczny poziom kiczu. Większość dziewczyn nie idzie na studia magisterskie, ponieważ wcześnie wychodzą za mąż, dlatego na NCTU krąży porzekadło, że 80% studentów to faceci, 10% kobiety, a pozostałe 10% - psy!
To takie słowo na niedzielę z okazji naszego święta :)
Fragment ankiety wizowej


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Klient nasz pan

Ludzie pracujący w obsłudze klienta na całym świecie powinni uczyć się od Tajwańczyków. Podobnie jak w innych krajach azjatyckich, na wyspie z niesamowitym szacunkiem podchodzi się do pieniędzy, pracy i ludzi, zwłaszcza takich od których jest się zależnym, czyli np. od klientów. W dobrym tonie jest podawanie zapłaty, czy to gotówki, czy karty, obiema rękami i prawie zawsze jest ona przyjmowana w ten sposób, często też z wyraźnym skinieniem głowy.
Przy zamawianiu czegoś do jedzenia możemy sobie wybrzydzać do woli. Życzyć ulubionego rodzaju przypraw, mleka, cukru itp. Jeśli dostaniemy coś, co nam nie odpowiada, możemy poprosić o modyfikację - podgrzanie, dosłodzenie. Możemy mieć pewność, że nasze życzenie zostanie spełnione natychmiast i bez mrugnięcia okiem, bez krztyny zniecierpliwienia, czy znudzenia. Do tego będziemy wielokrotnie przepraszani i jeszcze podziękują nam za czas oczekiwania. Czasem zdarzają się zabawne sytuacje, kiedy któreś z nas zbliża się do kontuaru, a za nim następuje szybkie przetasowanie i wyekspediowanie najodważniejszej lub najlepiej mówiącej po angielsku osoby, która obsłuży białasa.

Niedawno wybraliśmy się razem do fryzjera, gdzie obsługa stawała na głowie, żebyśmy tylko byli zadowoleni. Trzeba przy tym wspomnieć, że w tutejszych salonach wizyta nie polega tylko na myciu i strzyżeniu, ale często także na masażu pleców, masażu karku z gorącym okładem, a także na obowiązkowym i solidnym masażu głowy, zawsze dostaniemy też herbatę. Dlatego niezbędne okazało się zaangażowanie jednej z klientek, która siedząc z farbą na głowie posłużyła za tłumacza. Należało przecież ustalić czy odpowiada nam temperatura wody, nacisk podczas masażu, czy rodzaj odżywki. Mr. Ha zażyczył sobie mocnego masażu, którego pożałował, kiedy fryzjer przez piętnaście minut prawie wwiercił mu się do mózgu. Cóż, trza być twardym ;) Ciekawy jest też sam sposób strzyżenia, którego doświadczyłam w dwóch miejscach, a mianowicie najpierw podcinają na sucho, potem myją, suszą i znów strzygą na prawie suchych włosach. Kiedy obcinali mnie tu pierwszy raz, fryzjer był zachwycony faktem że mam nie-czarne włosy i bawił się z nimi prawie 2 godziny, a przyszłam w zasadzie obciąć końcówki. Należy jednak mieć się na baczności i nie dać sobie zrobić przecinki. O ile mocne przerzedzanie dobrze wygląda na grubych włosach miejscowych, to na naszych już niekoniecznie.

Jedynym miejscem gdzie tracę cierpliwość jest bank. Same godziny otwarcia są niezwykle dogodne, ponieważ banki obsługują od 9 do 15, a więc można tam zawitać w trakcie przerwy na lunch. Spodziewam się, że osoby pracujące w tej instytucji są po studiach wyższych, jednak zawsze jak podchodzę do obsługi, witam się i zapytuję, czy dana osoba włada "wspólnym dialektem". Zwykle spotyka mnie przerażone nieme spojrzenie. Milczenie oznacza przyzwolenie, a więc wyłuszczam sprawę, a mianowicie zwykle pragnę dokonać niezwykle skomplikowanej operacji przelewu. Pokazuję przy tym druczek z poprzedniej operacji i wtedy się zaczyna. Obsługująca woła na pomoc koleżankę i zaczynają dyskusję po chińsku, prawdopodobnie na temat tego czego też mogę chcieć. Po jakiś pięciu minutach pytam, czy jest jakiś problem i zostaję zignorowana. Po kolejnych trzech minutach panie proszą kolegę lub kierownika i.. zaczynają rozmawiać wszyscy razem, a ja tracę swój cenny czas. Po mojej kolejnej interwencji kolega pyta czego w zasadzie chciałam, prosi o dokumenty - ARC, paszport, książeczkę bankową (wcześniej nawet nie wiedziałam co to takiego, a teraz mam trzy) i po kolejnych pytaniach i narzekaniu na moje długie nazwisko operacja zostaje wykonana. Obsługa zawsze jednak mnie informuje, że zadzwoni do odbiorcy przelewu, żeby się upewnić, czy na pewno doszedł.
Rozwiązaniem tego typu problemu byłoby oczywiście skorzystanie z banku internetowego, co oczywiście nie jest takie proste. Sama procedura otwarcia konta to wyzwanie. Najpierw oczywiście musimy mieć szczęście i trafić na "mówną" osobę. W pierwszym banku pan z obsługi wyciągnął plik różnokolorowych zakrzaczkowanych papierów, wziął moją osobistą pieczątkę i przystawił ją w około 30 miejscach, kazał mi wymyślić dwa PINy - do książeczki i do karty (uwaga: sześciocyfrowe), a ja stałam oniemiała. Generalnie w ogóle mogłoby mnie tam nie być. Informacja dla zapobiegliwych jest taka, że wersje angielskie tych dokumentów nie są dostępne. Należy nauczyć się ufać ludziom... Zresztą, jak już wcześniej zostało wspomniane, tutaj ludzie są uczciwi, a kradzieże raczej się nie zdarzają. Wielkie było zaskoczenie pani w okienku, kiedy spytałam czy można by zmniejszyć limit wypłacania gotówki z bankomatu, bo w razie czego i tak dalej. Otóż nie można, bo karta zabezpieczona jest PINem i to wystarczy, a w ogóle nikt nie ukradnie mojej karty, bo to jest Tajwan, a nie jakaś dzika Europa. W banku, do którego interesował mnie dostęp internetowy, pan stanął na wysokości zadania i wydrukował dla mnie angielską wersję, którą zabrałam do domu, gdyż po 1,5 godziny nie miałam ochoty przebijać się przez kolejne 15 stron. Przy następnej wizycie bardzo zadowolona, z nastawieniem że to już moja ostatnia tam wizyta chciałam złożyć papier. Miły pan zawołał drugiego pana, po czym jeszcze koleżankę i razem ustalili, że internetowe konto owszem mogę otworzyć, ale dopiero gdy będę przebywać na rajskiej wyspie ponad rok, czyli nieprędko.
Stay calm

piątek, 19 kwietnia 2013

Kto tu ma pierwszeństwo?

Obserwując tajwańskie ulice można szybko dojść do wniosku, że w ruchu ulicznym nie obowiązują żadne zasady. Nie ma reguły prawej strony, zawraca się nawet z prawego pasa, na podwójnej ciągłej albo na przejściu dla pieszych. Przy przechodzeniu przez ulicę nie należy liczyć na to, że skręcający w prawo zatrzymają się przed pasami, to samo z resztą dotyczy zjeżdżających ze skrzyżowania. O tyle dobrze, że raczej nie jeździ się tu szybko ze względu na spore korki. Ulice są dla samochodów i skuterów, pieszy nie ma żadnych praw. Chodniki, a raczej pobocza oddzielone liniami też są dla samochodów i skuterów. Jak chcesz postawić stopę na jezdni, pamiętaj więc, że musisz mieć oczy naokoło głowy.
Komunikacja miejska jest u nas tragiczna, autobusy nie trzymają się żadnego rozkładu. Może najpierw nie jechać nic przez pół godziny, a potem przyjeżdżają na raz trzy autobusy. Jakość pojazdów pozostawia wiele do życzenia, ale nie są one zdewastowane, tylko po prostu stare. Z kolei autokary dalekobieżne są bardzo komfortowe, mają wygodne siedzenia, często monitorki i głośniki w zagłówkach, a także rozkoszne firanki.
Wszystkie przystanki są na żądanie, po naciśnięciu guzika w autobusie rozbrzmiewa wesoła melodyjka. W autobusach najczęściej panuje zupełna cisza, gdyż większość pasażerów śpi. Rozmawia się jedynie szeptem, jeśli w ogóle. W Tajpej wiszą wręcz odezwy w stylu "jeśli rozmawiasz, to rób to dyskretnie, pomyśl o innych". W metrze nie można również jeść i pić, a w razie choroby należy nosić maseczkę. To miła odmiana względem ludzi, którzy nie krępują się stanąć nad kimś w tramwaju i wydzierać się przez telefon. Raz w ojczyźnie miałam "przyjemność" jechać pociągiem w przedziale z panią, która non-stop przez pięć godzin rozmawiała przez dwie komórki na zmianę. Bez oporów opowiadała przyjaciółce o szczegółach ostatniego wieczoru. Cóż, zawsze można się czegoś nauczyć, ale takiego bólu głowy jak wtedy długo nie miałam.
Jak autobus podjedzie na przystanek, należy zachować szczególną ostrożność, gdyż zwykle zatrzymuje się ok. 2 metry od krawężnika (ze względu na zaparkowane skutery), co daje skuterom znakomitą przestrzeń do mijania autobusu z prawej strony. A jakże!
W autobusie są tylko jedne drzwi z przodu, więc trzeba obmyślić też strategię wysiadania. System biletowy polega na wrzuceniu monet do skrzynki przy wejściu lub skasowaniu legitymacji/płatniczej karty zbliżeniowej. Kartę należy odbić jeszcze raz przy wysiadaniu. Nikt nie kontroluje przy tym specjalnie jaką kwotę wrzucamy, choć jest ona ustalona. Tutaj wszyscy są uczciwi. Kolejnym dobrym zwyczajem jaki tu obowiązuje jest ustawianie się w kolejce do każdego środka transportu. W Singapurze wszystko odbywało się zgodnie z normą polską, czyli kto pierwszy do drzwi, ten lepszy. Wtedy pomyślałam sobie: "jak tak można, jakie chamstwo tu panuje". Tak, tak, człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego.
Przy wysiadaniu większość pasażerów dziękuje kierowcy, chyba za to, że dojechali w jednym kawałku. O ile skutery przemieszczają się powoli, kierowcy autobusów nie żałują sobie zrywów, podobnie jak taksówkarze.






poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Miasto-ogród, ogród w mieście

Jak już pisałem w pierwszym poście o Singapurze, określenie "miasto-ogród" bardzo słusznie mu się należy. Wolne przestrzenie są wypełnione buchającą zielenią, wspieraną gorliwie przez obfite deszcze. Przez cały tydzień mieliśmy wrażenie, że "jeśli jest czwarta, to zaraz będzie padać" i tylko raz tak nie było. Oprócz zwykłych kępek zieleni, w mieście jest niezliczona liczba ogrodów, parków i parczków. Poza ścisłą zabudową, w centralnej i zachodniej części wyspy rozpościerają się obszerne tereny lasów pośród których leżą sztuczne jeziora zaopatrujące miasto w wodę.

My pierwszego dnia wprost z szumu centrum trafiliśmy w cichy i spokojny nadbrzeżny zakątek. Już po drugiej stronie hotelu-statku Marina Bay Sands rozciąga się wielki obszar Gardens by the Bay. Słońce akurat stało w zenicie (Singapur jest niewiele ponad 1 stopień na północ od równika, a to był początek kwietnia), a nas przyciągnęły tajemnicze kształty Zagajnika Superdrzew (Supertree Grove).




Nad brzegiem zatoki stoją dwa szklarniowe budynki wyglądające jak leżące jaja albo odwłoki chrząszczy. Mnie cała atmosfera tego miejsca skojarzyła się z niesamowitym światem z filmu "Nausicaä z doliny wiatru".


Niespieszny spacer po krętych ścieżkach pozwolił nam spędzić tu ponad dwie godziny. A w oddali wciąż górowała panorama centrum.





sobota, 13 kwietnia 2013

Z kamerą wśród zwierząt

Nie lubię zoo. Wszędzie unosi się specyficzny smrodek, a biedne zwierzęta siedzą zamknięte w klatkach. Mogę sobie tłumaczyć, że mają tam niezłe warunki, opiekę itd., ale i tak mam wrażenie, że strasznie się męczą, zwłaszcza jak ludzie wsadzają im aparaty niemal do gardeł.
Singapurskie zoo znajduje się na północ od miasta i jest ogromnym ogrodem, którego przejście zajęło nam parę ładnych godzin. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu i wbrew warunkom klimatycznym - nie śmierdzi! Wprowadzono tam ciekawe rozwiązania, dzięki którym prawie nie ma klatek, tylko wygrodzone tereny zapewniające bezpieczeństwo ludziom, albo pomieszczenia osłonięte szybami. Powierzchnia wybiegów jest bardzo duża, a przestrzeń pomiędzy porasta gęsty las. Również odległości między poszczególnymi grupami zwierząt są znaczne, po zoo krążą nawet meleksowate kolejki. Przygotowano też sporo ciekawostek - tablic z informacjami na temat danego gatunku, eksponatów w stylu koła ratunkowego, którym bawił się tygrys (nie skończyło się to dobrze dla koła), czaszek, skór i zębów, a także atrakcji dla dzieci - filmów przyrodniczych, czy przejażdżki na słoniach.
Jedną z największych atrakcji zoo są białe tygrysy, czyli rodzeństwo z mutacją genetyczną. Mają białe futro w czarne paski, niebieskie oczy i różowe poduszki łap. Niestety podczas naszego pobytu pandy pojechały w odwiedziny do innego zoo, ale prędzej bym się nastawiała na oglądanie ich na Tajwanie niż w Singapurze.









Latający kot. Nietoperz o rozpiętości skrzydeł ok. 2m.




wtorek, 9 kwietnia 2013

Multi-kulti Singapur

Singapur polubią osoby tolerancyjne i otwarte, którzy potrafią zaakceptować, a nawet zachwycić się odmiennością otoczenia. Mieszkają tu ludzie ze wszystkich stron świata, różni ich rasa, styl ubierania, zachowanie, język, religia, po prostu wszystko. Obok siebie przebywają dziewczyny w szortach i w burkach, mężczyźni którzy nigdy nie obcinają włosów i gładko ogoleni panowie w garniturach spieszący do biur. Oczywiście jak wszędzie na świecie swój ciągnie do swojego i miasto ma kilka dzielnic skupiających poszczególne narodowości, jak np. Little India , Chinatown , czy dzielnica arabska wspomniane w poprzednim poście. W każdym z tych miejsc można kupić wyroby charakterystyczne dla danego kraju, a przede wszystkim dobrze zjeść. Nawet w food courcie w centrach handlowych znajdziemy wszystkie odmiany jedzenia, jakie tylko nam się zamarzą. Ogólnie wybór produktów w sklepach jest ogromny, dostępne są rzeczy z całego świata. Ceny są na poziomie zachodnioeuropejskim, zdecydowanie jest gdzie i w co się obkupić. Najsłynniejszą ulicą zakupową jest Orchard Road, wg mnie dorównuje Polom Elizejskim.
W miastach takich jak Singapur wyraźnie dociera do nas, że polska stolica jest miejscem mało przyjaznym dla obcokrajowców, a nawet dla wielu przejawów indywidualizmu. W Singapurze biali ludzie pozostają w mniejszości, ale ta dysproporcja nie jest tak rażąca jak na Tajwanie. Niezwykle  odświeżający i relaksujący był dla nas wszechobecny angielski (gazety! ;) ), choć nie należy wyobrażać sobie, że wszyscy mówią jak native speakerzy. Z obsługą, czy na ulicy spokojnie można się dogadać, ale nie należy używać zbyt kwiecistego słownictwa. Akcent jest charakterystyczny dla.. Singapuru.

Koreańskie danko

Koreańska zupa

Indyjskie napoje. W Little India są obłędne słodycze!

Lody - syrop + owoce na kruszonym lodzie. Są też lody na prawdziwym mleku (tajwańskie są głównie na sojowym).

Chińskie noodle

Owoce morza i sok z awokado - pycha!
Orchard Road


Jak się zrobi tu zakupy...

... to trzeba potem przyoszczędzić ;)

niedziela, 7 kwietnia 2013

Singapur - bright lights, big city

Dwa tajwańskie świąteczne dni uzupełniliśmy urlopem i polecieliśmy do Singapuru. Po ponad czterech godzinach lotu buchnęło nam w twarz gorące, równikowe powietrze, tak wilgotne, że można w nim pływać. W ciągu tygodnia udało nam się zejść z poziomem akceptacji pogody z "moja cała woda jest w mojej koszulce" na "no, spoko, ale poszukajmy sklepu z klimatyzacją". Oczywiście był to jeden z wielu aspektów, pod którymi od razu porównaliśmy Singapur z Tajwanem. Kilka innych drobnostek, które od razu nas ujęły:
  • wreszcie możemy iść po chodniku obok siebie, bez slalomu między skuterami, potykania się o schodki (chociaż w SG też ich trochę bywa w podcieniach), obawy, że zaraz ktoś nas rozjedzie, no po prostu jak w cywilizowanym kraju;
  • a propos rozjeżdżania - przy pierwszym przejściu dla pieszych byliśmy w ciężkim szoku, kiedy samochód już na 10 m przed nami zwolnił i zatrzymał się przed pasami. Moment nam zajęło uwierzenie, że nie czeka aż wejdziemy na jezdnię, żeby przejechać nam po palcach;
  • wszechobecna zieleń. Chyba każdy, kto słyszał o Singapurze wie dwie rzeczy - że jest to miasto-ogród i że jest milion niezgodnych z prawem zachowań, za które można dostać wysoką grzywnę. W żadnym z tych stwierdzeń nie ma ani krzty przesady. O faunie i florze będziemy jeszcze niedługo pisać w osobnym poście, ale po zabetonowanych miastach Tajwanu był to dla nas oddech ulgi i duża radość. Nawet na kładkach dla pieszych rosną kwiaty!
Samo miasto-państwo zrobiło na nas oszałamiające wrażenie. W jednym miejscu spotykają się kultury z różnych stron świata - z jednej strony dalekowschodnia Azja (Chiny, Korea, Japonia), Indie, Indochiny, Indonezja, z drugiej - Australia, USA, Europa. Ma to oczywiście wyraźne odbicie zarówno w widocznych religiach (widzieliśmy świątynie hinduskie, buddyjskie, taoistyczne, kościoły co najmniej sześciu różnych odłamów chrześcijaństwa, meczety i synagogę), jedzeniu, sklepach, wyglądzie ulic, jak również w używanych językach (napisy po angielsku, chińsku, malajsku, tamilsku). W ciągu jednego dłuższego spaceru można przejść przez dzielnicę indyjską, arabską, luksusowe centrum, aż do Chinatown.

Dziś, na początek, trochę widoków właśnie z "centralnego centrum" - zatoka Marina Bay.

Krążownik pięciogwiazdkowego hotelu Marina Bay Sands i kwiat lotosu ArtScience Museum. Pośrodku - kompleks mniej i bardziej (ale głównie bardziej) eleganckich sklepów The Shoppes at Marina Bay Sands.

Singapurski Manhattan

Wieżowce, widziane za pomnikiem ofiar okupacji japońskiej



Mostek The Helix Bridge spinający brzegi Marina Bay



Sala koncertowa i teatr Esplanade – Theatres on the Bay w kształcie owoców duriana



Merlion - symbol-maskotka Singapuru (malajskie Singapura to "miasto lwa")

Wieczorem nad zatoką odbywa się pokaz "światło i woda"



Tajwanka na wakacjach
Więcej wrażeń wkrótce!

Inspiracją do wyprawy był dla nas między innymi Azjatycki Cukier: kanał YouTube i blog. Dziękujemy i polecamy wszystkim!